wtorek, 30 kwietnia 2013

"Dom z pyłu i snów" Brenda Reid






Autor: Brenda Reid
Tytuł: Dom z pyłu i snów
Wydawnictwo: Świat Książki, 2011
Ilość stron: 432



Do kupienia i przeczytania tej książki skusiło mnie przede wszystkim ejotkowe wyzwanie "Pod hasłem". Jednak być może wcale bym jej nie wypatrzyła w całym stosie książek wrzuconych do kosza i opatrzonych etykietką "przecena", gdyby nie zachwycająca okładka. Piękna kolorystyka od razu przyciągnęła mój wzrok. 

"Zrujnowany dom, ogarnięta wojną wyspa i zakazana miłość" - w tekście tym, wypisanym na okładce powieści, właściwie tylko jedno słowo przykuło moją uwagę - "wojna". Słowo, które niesie ze sobą obietnicę znalezienia na kartach tej powieści obyczajowej czegoś więcej niż tylko romansu. Cóż, chyba jednak nie należało przywiązywać się tylko do tego jednego wyrazu, wyobrażając sobie nie wiadomo co na wyrost. Ale o tym za chwilę.

Jest lato 1936 roku. Młody, brytyjski dyplomata Hugh oraz jego żona Heavenly przybywają na piękną grecką wyspę Kretę. Tu właśnie znajduje się stary, zrujnowany dom, w którym będą mieszkać przez jakiś czas. Wkrótce mają jednak powrócić do Aten, gdzie na Hugh czekają liczne obowiązki, lecz niespodziewanie Heavenly zakochuje się w tym miejscu. Jest zauroczona wioską, jej mieszkańcami i wszystkim, co ją otacza. Postanawia zostać na wyspie, by zająć się remontem rodzinnego domu. Jej mąż, choć nie jest tym zachwycony (i trudno mu się dziwić), zgadza się na ten pomysł. Wkrótce Heavenly zaprzyjaźnia się z Anti, mieszkanką wioski. Jest to kobieta, która żyje w zaaranżowanym przez matkę małżeństwie z niezwykle podłym człowiekiem. Godzi się na taki los, ponieważ nie ma innego wyjścia, lecz jej pociechą w niedoli są dzieci - dwie córeczki. Obie kobiety stają się dla siebie nawzajem wsparciem w trudnych sytuacjach. Z czasem trudnych chwil będzie przybywać coraz więcej, ponieważ nad Grecję zaczynają nadciągać czarne chmury, zwiastujące śmierć, przemoc i cierpienie. Widmo wojny nabiera coraz bardziej realnych kształtów, by wkrótce dotrzeć również na Kretę.

Wszystkie wydarzenia mające miejsce w powieści poznajemy z dwóch perspektyw. Obie narratorki - Heavenly i Anti, wprowadzają nas w dwa różne światy. Pierwszy z nich należy do Angielki, żony dyplomaty przyzwyczajonej do wygód, luksusów i nieustannych przyjęć. Ale nie jest próżna. W ciągu jednej chwili potrafi odrzucić to wszystko dla życia w miejscu, które tylko na pozór wydaje się rajem. Jako żona dyplomaty była już znudzona bezczynnością, jałowymi dyskusjami, zakupami i wizytami u najlepszych fryzjerów. Na wyspie rzuca się w wir pracy zarówno przy remoncie domu, jak i w szkole, w której uczy dzieci angielskiego. Nie straszne są jej upały i wszelkie niewygody. Czuje, że żyje. Wkrótce Heavenly doświadcza czegoś jeszcze. Nie trudno się domyślić, że jej serce zabije mocniej i zakocha się w przystojnym mężczyźnie, który pomaga jej odbudować dom. Czy jednak to będzie miłość na całe życie? Życie młodej Greczynki Anti znacznie różni się od życia Angielki. Ciężkie życie hartuje charakter kobiety, dlatego wydaje się, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Staje się niejako przewodniczką dla swojej przyjaciółki po kreteńskich zwyczajach, chroniąc ją tym samym  przed popełnieniem błędów, a nawet utratą honoru. Jest to zdecydowanie ciekawsza postać niż Heavenly, która może nie była irytująca, ale relacja z jej perspektywy była po prostu... nudniejsza.  

Podobał mi się bardzo klimat powieści, który wprowadził mnie w niezwykły świat greckiej prowincji. Charakterystyczne budynki, kreteńskie obyczaje, śródziemnomorskie potrawy, rakija lejąca się dosłownie litrami, pasterze mieszkający w jaskiniach, owce pasące się na zboczach gór, a nawet żar lejący się z nieba - wszystko to układa się w niesamowity obraz, który poruszy wyobraźnią niejednego czytelnika. Tu autorce należą się ukłony. Ale... Niestety, to na co czekałam, zostało potraktowane bardzo oględnie, po macoszemu. Wojna i owszem pojawia się na kartach powieści, lecz jest ona tylko tłem dla romansu. Trochę czuję się rozczarowana, ponieważ fragmenty dotyczące wojny na wyspie były tak naprawdę najciekawsze, ale było ich po prostu za mało. No cóż.

Powieść raczej nie zaskakuje, jest nawet dość przewidywalna. Niewymagająca. Historia jakich wiele, ale myślę, że powinna spodobać się wielbicielom gatunku :)

Ocena: 4/6         

czwartek, 25 kwietnia 2013

Bunkier - Chaim Icel Goldstein



„Bunkier” Goldsteina nie jest łatwą książką, nie tylko dlatego, że jest kolejnym świadectwem Zagłady, ale również dlatego, że porusza niewygodne i niemiłe kwestie dla nas, Polaków. Opowieść zaczyna się w ostatnich dniach Powstania Warszawskiego, kiedy to siedmiu Żydów biorących udział w walce z niemieckim okupantem szykuje sobie kryjówkę na nadchodzące dni. Ischak, Daniel, Samek, Ignac, Jechezkiel, Chana i autor Chaim Icel Goldstein pochodzili z różnych części Polski, Belgii i Francji, należeli do różnych warstw społecznych i mieli różne poglądy polityczne. Połączył ich strach przed wykryciem i chęć przeżycia. Byli to jedni z nielicznych, którzy przeżyli obozy koncentracyjne, getta i samo Powstanie Warszawskie. W zniszczonym mieście, w zrujnowanej walkami kamienicy wykopali bunkier, który połączyli tunelem z kanałami. To dawało im chociaż nadzieję, że uda im się przetrwać do ukończenia walk i wyzwolenia przez Armię Czerwona.
Niestety nie odbyło się to tak szybko, jak się spodziewano, bo Armia Czerwona czekała, kilka dni przeobraziło się w kilka miesięcy spędzonych w izolacji od świata zewnętrznego, w strachu przed wykryciem, o głodzie i chłodzie, mając za towarzystwo plagę much, a później szczurów.

Czytaj dalej...

środa, 24 kwietnia 2013

Taniec czarownic - Jessica Gregson


Jessica Gregson wpadła na pomysł napisania powieści snującej się wokół wydarzeń w węgierskiej wsi Nagyrév podczas lektury encyklopedii seryjnych zabójców. Tam w latach 1914-1929 grupa kobiet zamordowała około 45-300 ludzi, głównie mężczyzn. Co do dokładnej liczby nie ma zgody. Wydaje się, że to niemożliwe, aby nikt nie zauważył nagłych zgonów takiej liczby osób przez tyle lat, ale można to wytłumaczyć tym, że była to mała, zagubiona w węgierskiej puszcie, wioska, niemal odcięta od zewnętrznego świata. Za całą sprawą stały dwie kobiety: Julia Fazekas oraz Susi Olah, które świadczyły swoje usługi jako akuszerki, ale także podobno jako czarownice. W finale tej sprawy osiem kobiet z tejże wioski zostaje powieszonych. Autorka zmienia w „Tańcu czarownic” nazwę wsi oraz imiona głównych bohaterek, a fakty miesza z fikcją literacką. Napomknę tylko, że znowu znowu dziwnie przetłumaczono tytuł, bo w oryginale brzmi on „The Angel Makers”. Zdaję sobie sprawę, że „Fabrykantki aniołów” nie brzmią zbyt dobrze i może nie oddają dobrze gry słów, ale „Taniec czarownic”?

Jessica Gregson zaczyna swoją opowieść w 1914 roku, a więc u progu pierwszej wojny światowej i zabiera nas do wioski, gdzie mieszka czternastoletnia Sari Arana, która właśnie straciła swojego ojca. Jej ojciec był kimś w rodzaju znachora i mędrca, cieszył się 
Zbrodniarki z Nagyrev przed sądem - źródło 
 wielkim poważaniem. Niestety ów szacunek nie przeszedł na córkę. Jej matka zmarła przy jej porodzie, a ona sama miała odziedziczyć zdolności po ojcu, oprószone dodatkowo magicznymi zdolnościami, co kobiecie nie przynosiło zaszczytu, wręcz przeciwnie. Sari była dziewczyną „nowoczesną” na owe czasy, nie tylko umiała czytać i pisać po węgiersku, ale dodatkowo posługiwała się dobrze niemieckim. Jej ulubioną książką była „Jane Eyre”. Sari pragnęła czegoś więcej od życia i świata, nie chciała się zamknąć w ciasnych ramach wioskowej wspólnoty, nie marzyła, aby być uwiązaną w małżeństwie. Niestety, zgodnie z ówczesnymi zwyczajami nie było pożądane to, aby po śmierci ojca mieszkała sama. Miała więc dwa wyjścia, mogła wyjść za mąż za swojego możnego kuzyna Ferenca lub zamieszkać z przyszywaną ciotką Judit, która była akuszerką i zielarką, czasami pomagającą sobie także zaklęciami. Nie czuła się gotowa do zamążpójścia, częściowo także związana była obietnicą daną ojcu, że nie wyjdzie za mąż przed ukończeniem osiemnastego roku życia. Ferenc wyruszył więc na wojnę, a ona, nieoficjalnie zaręczona, przeniosła się do ciotki Judit, gdzie mogła wzbogacić swoją wiedzę zielarki, która częściowo została jej przekazana już przez ojca, a także dodatkowo uczyć się przyjmować porody. Pomiędzy bezdzietną Judit i młodą Sari nawiązała się niezwykła relacja, przypominająca stosunki pomiędzy matką i córką, stopniowo budowana na bazie zaufania i wyjątkowej zażyłości. To właśnie te relacje były dla mnie szczególnie interesujące, jak i stosunki pomiędzy Sari i pozostałymi mieszkankami wioski.


Czytaj dalej...

niedziela, 21 kwietnia 2013

Stacja Treblinka - Richard Glazar


Treblinka. Tylko 400 na 600 metrów ogrodzonego terenu pochłonęło około 700-900 tysięcy ludzkich istnień. I to tylko w ciągu 13 miesięcy istnienia obozu. To nie był obóz pracy. To był obóz zagłady. SS-Sonderkommando Treblinka, tak brzmiała jego oficjalna nazwa. Tam napływały transporty z Czech - dosyć eleganckie wagony osobowe. Także zamożne transporty z Grecji i Bałkanów oraz bydlęce wagony z Rosji i Polski, w tym z likwidowanego getta warszawskiego.

Z czeskiego Terezina, z getta Theresienstadt  do Treblinki trafił i Richard Glazar, czeski Żyd. Miał niebywałe szczęście, ponieważ zazwyczaj z kilkutysięcznego transportu przeżywało kilka osób, czasami tylko jedna. To jednak na nim spoczęło łaskawe oko esesmana i został oddelegowany do pracy w magazynie. Tam sortowano, przeszukiwano i pakowano rzeczy, które zostały po Żydach, którzy trafili od razu do komory gazowej.
„Stacja Treblinka” ukazała się w serii „Żydzi polscy”, a jako że autor jest Czechem, wydawca proponuje, aby w przypadku tej książki tematykę serii definiować jako „Żydzi a Polska, na terenie której stała się dokonana przez Niemców Zagłada”. Niewątpliwie jest to ważne świadectwo, przecież z Treblinki nikt nie miał prawa ocaleć. Kilkudziesięciu osobom to się jednak udało i mogli świadczyć, wiele lat po wojnie, przeciwko tym, którzy byli ich katami. Ja jednak mam wrażenie, że o polskich Żydach, Polakach i samej Polsce jest tam niewiele.

Jakość życia w Treblince zależała od ilości, wielkości i zamożności transportów. Bywały dni i tygodnie, kiedy każdy jadł do woli, palił najlepsze papierosy, codziennie zmieniał ubranie, a brudne wyrzucał do tak zwanego chłamu, a bywały i takie, kiedy jadło się wodę z obierkami, a każdy kawałek chleba był zazdrośnie strzeżony. Bywały noce, kiedy sypiano w eleganckich piżamach, ale bywały też takie, kiedy ubrania żyły swoim życiem podczas inwazji wesz i epidemii tyfusu.
Autor opowiada nam o codziennym życiu w Treblince, o życiu tych, którym dano było przeżyć, lub jak mówili oni, być martwym już za życia, byli bowiem świadkami jak tysiące maszerowały prosto do gazu. Jeszcze na powitanie ofiarowano im chwile złudzenia, dobrze utrzymane alejki żwirowe, atrapę stacji, ale później już kierowano przez Schlauch do łaźni, gdzie ich truto, lub do lazaretu, gdzie zabijano ich jednym strzałem.

Treblinka była jak wielkie przedsiębiorstwo, które odzyskiwało z transportów co tylko się dało. Nie wszystko oczywiście trafiało do Niemiec, część znikała w przepastnych kieszeniach esesmanów i tych ocalonych z transportów.
Esesmani zyskiwali wiele, nie było to tylko dodatkowe jedzenie, ale ubrania, futra dla żon, bielizna, masa pieniędzy, także złoto i brylanty. Więźniowie nie nosili pasiaków, a normalne ubrania, mimo wszystko jedli więcej i lepiej, niż w innych obozach. Korupcja kwitła tam jak w żadnym innym obozie. Treblinka była rajem dla przemytników, którzy za kawałek chleba, pęto kiełbasy i flaszkę wódki mogli dostać złoty zegarek, pierścionek lub wiele tysięcy polskich złotych.
To wokół pieniędzy, ubrań, butów toczy się opowieść Grazera. Rozumiem, że w takiej rzeczywistości przyszło mu żyć, ale czułam się nieco zszokowana. Także emocjami, tymi negatywnymi skierowanymi głównie do ich katów i tymi pozytywnymi, skierowanymi głównie do czeskich towarzyszy niedoli. Wszelkie opisy przychodzących transportów, wzmianki o mordach wydawały mi się niemal wyprane z emocji. A to bolało. I te brylanty w pierścionkach żon dwóch ocalałych z Treblinki. Zszokowało mnie to.

Po powstaniu w Treblince  z 2 sierpnia 1943 roku uszło z życiem tylko kilkudziesięciu więźniów. Wśród nich Richard Glazar, który przybrał podczas ucieczki inne nazwisko. Doceniam ważność świadectwa, które złożył pisząc „Stację Treblinkę”, ale jako czytelnik myślę, że jest w niej dużo ogółów, autor jakby prześlizgiwał się po tematach i muszę przyznać, że wśród wszystkich książek, które przeczytałam o tej tematyce, ta akurat plasuje się gdzieś pośrodku.

sobota, 20 kwietnia 2013

Berlin, póżne lato - Grzegorz Kozera

Wydawnictwo Dobra Literatura, Okładka miękka, 208 s., Moja ocena 5,5/6  
Zaczęłam wczoraj czytać Szmaragdową tablicę, ale coś mnie jednak pociągnęło do tej niewielkiej, niepozornej książeczki, jaka jest Berlin, póżne lato.  
I niedobrze, oj niedobrze. Czytałam do godz. 1.00. Od 1 strony wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot.
Autor, zupełnie mi dotąd nieznany, opowiada piękną, poruszającą historię, która być może wydarzyła się na prawdę, a na pewno miała możliwość wydarzyć się.
Mamy apogeum II wojny światowej, 1943r., Berlin. 45-letni Otto Peters, główny bohater, to mężczyzna samotny, smutny, zagubiony w berlińskiej codzienności dnia powszedniego. Jedyny syn zginął na froncie, żona zmarła do końca będąc wielką zwolenniczką i propagatorką nazizmu. Otto mieszka sam, pracuje u przyjaciela w księgarni, gdzie sprzedaje się tylko prawidłowe ideologicznie książki, czyli głównie propagandowy chłam nazistów, a nie prawdziwą, wartościową literaturę. Męźczyzna po pracy wraca do domu, po drodze wstępując do sklepu i wykorzystując przydział kartkowy kupuje niewielkie racje żywności. 
Otto dusi się w tym swoim życiu, które nie jest życiem, a wegetacją. Najprawdopodobniej dotrwałby w takim stanie do końca wojny (o ile nie zginąłby w czasie nalotu), gdyby pewnego dnia nie zszedł do piwnicy. Ten moment zaważył na całym jego póżniejszym życiu. W piwnicy znajduje ukrywającą się Polkę, Helenę Kamińską, która uciekła z obozu koncentracyjnego. Peters, wbrew rozsądkowi, decyduje się pomóc kobiecie. Jednocześnie od jednego z dostojników Gestapo dostaje propozycję pracy nad scenariuszem propagandowego filmu. Przyjęcie tej oferty oznacza z jednej strony zaprzedanie duszy diabłu, a z drugiej lepsze życie, lepsze jedzenie, łatwiejszy dostęp do luksusowych towarów i uciech zagwarantowanych tylko dla niewielkiego grona wiernych wyznawców i współpracowników Hitlera, względne bezpieczeństwo. Czy Peters przyjmie ofertę współpracy?
Ciężko chora Helena opowiada mężczyżnie o obozowej gehennie, o ucieczce. On z kolei opowiada jej o jedynym synu, który po wyruszeniu na wojnę stał się katem. Opowiada też o żonie, która popierając ideologiczne hasła Hitlera stała się największym wrogiem męża.
Otto staje przed tragicznymi wyborami. W trakcie lektury długo się zastanawiałam, jak ja postąpiłabym na jego miejscu. Czy potrafiłabym pomóc obcej osobie narażając się tym samym na śmierć? Trudno podejmować decyzje nie będąc na miejscu bohatera, ale nie jestem pewna, czy miałabym odwagę zachować się jak Otto.
Jego decyzja o wpuszczeniu kobiety do mieszkania, to jednak dopiero początek całej historii.   
Jak rozwinie się znajomość Otto z Heleną? Czy w oszalałym wojną świecie jest miejsce na inne uczucia niż nienawiść? Czy warto postąpić zgodnie z sumieniem i narazić się na straszną karę, czy może lepiej iść z nurtem historii i udawać, że nic się nie stało?
Wstrząsająca książka, nie tyle ze względu na opis wojennej rzeczywistości (to mamy w wielu innych pozycjach) ale ze względu na trudne wybory i tragiczne zakończenie i to nie takie o jakim na pewno myślicie. Końcowa decyzja męźczyzny całkowicie mnie zaskoczył. Jednak po krótkiej chwili, po przemyśleniu uznałam, że nie miał on większego wyboru, ba nie miał żadnego.
Mogłabym pisać i pisać o treści, ale cokolwiek więcej napiszę i tak nie odda ducha i przesłania książki. Zatem gorąco zachęcam was do sięgnięcia po tę niepozorną lekturę. Wierze, że wstrząśnie ona wami, ale jednocześnie sprawi niemałą przyjemność ze względu na wartość i doskonały warsztat pisarski autora. A całość czyta się błyskawicznie, od lektury nie sposób się oderwać. Polecam.

piątek, 19 kwietnia 2013

Cukiernia Pod Amorem – Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Cukiernia Pod Amorem
t. 1: Zajezierscy, t. 2: Cieślakowie, t. 3: Hryciowie
Nasza Księgarnia, 2010-2011

Przymierzałam się do powieści pani Gutowskiej-Adamczyk już od dłuższego czasu. Lubię sagi, rozgrywające się na przestrzeni wieków, więc Cukiernia kusiła mnie tym bardziej. Ale gdy przyszła pora, by sięgnąć po te solidne tomy, wcale nie poszło łatwo. Przez prawie połowę pierwszej części wciągałam się powoli i mozolnie, bliska rezygnacji, żeby potem dać się jednak złapać i nie móc już odłożyć do końca. Zwłaszcza że im dalej, tym było lepiej – trzecia część podobała mi się najbardziej.
Na początku trzeba wykazać się cierpliwością i skupieniem, żeby nie pogubić się w gąszczu osób i czasów, dość szybko wprowadzanych i zmieniających się. Akcja rozgrywa się naprzemiennie w trzech punktach czasowych, pokazując nam najpierw lata sześćdziesiąte XIX wieku, z powstaniem styczniowym i jego konsekwencjami, potem od schyłku wieku XIX aż do końca II wojny światowej i scalające to wszystko lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Wydarzenia skupiają się wokół postaci z trzech tytułowych rodów, których poszczególni członkowie tworzą nieoczekiwane niekiedy więzi rodzinne, mnożąc tajemnice rodowe, współpracując i próbując przetrwać w trudnych czasach wojny i pokoju. Bohaterów łączy sprawa średniowiecznego pierścienia, będącego pamiątką przekazywaną z pokolenia na pokolenie w rodzie Zajezierskich, a utraconą w czasie zawieruchy wojennej, pojawiającą się nieoczekiwanie podczas wykopalisk archeologicznych w Gutowie. Ogarnięcie tak szerokiej perspektywy dziejów, z tak wieloma bohaterami, jest przedsięwzięciem wcale niełatwym.


Więcej na blogu.

Wypędzone. Historie Niemek ze Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich. Trzy szczere świadectwa kobiet bezbronnych wobec zwycięzców.

Wydawnictwo Naukowe PWN, Okładka miękka, 192 s., Moja ocena 6/6
Bohaterkami książki są trzy niezwykle boleśnie doświadczone przez los kobiety - Helene Plüschke, Esther von Schwerin, Ursula Pless-Dam. Ktoś może powiedzieć, a Niemki, okupacja dobrze im tak. Nie zgadzam się. Tego czego były one świadkami i co przeżyły nie życzę najgorszemu wrogowi. Głód, nędza, brud, strach to najmniejsze zło, jakie wyziera z ich opowieści. Dużo gorsza jest utrata własnej godności, człowieczeństwa i nadziei. 
Te kobiety były gwałcone, bite, okradane, pluto na nie, ubliżano im, a na koniec musiały opuścić swoje własne domu. 
Wszystkie kobiety opowiadają o strasznej gehennie, którą przeżyły, ale najbardziej wstrząsnęły mną wspomnienia Helene Plüschke. Koszmar nie do uwierzenia, który staje się jeszcze bardziej przejmujący ponieważ czytamy pamiętniki kobiet.
(...) 14 lutego - Już nigdy nie zapomnę dotknięcia lufy karabinu na twarzy. I jak wstaję na rozkaz: "Frau, komml". Rozwierają się przede mną bramy piekieł.
Dwóch albo trzech podpitych rosyjskich żołnierzy zaciąga mnie do sieni. Czuję smród samogonu, męski pot, woń prochu i dymu od ich brudnych mundurów. Jeden spogląda na mnie, jakby chciał mnie pożreć, pociąga łyk z butelki i oblizuje usta. Czuję, jak ogarniają mnie mdłości, obrazy jakichś koszmarnych scen przemykają mi przez głowę. Zesztywniała ze strachu, nie mam siły krzyczeć.
Jakiś wysoki mężczyzna po prostu mnie przewraca, pochyla się nade mną i odsłania zęby. Próbuję doczołgać się do ściany, żeby się skryć. Mężczyzna chwyta mnie za nogi i przyciąga do siebie jak kawał drewna. W tej samej chwili zrywa mi spódnicę, a ja leżę na plecach z wyciągniętymi ramionami, niezdolna poruszyć się albo bronić. Ostry ból przeszywa ciało. Żołdak lufą karabinu rozdziera mi bluzkę aż do szyi. W tym momencie mogę znowu nabrać oddechu i zaczynam krzyczeć. Żołnierze wrzeszczą, klaszczą w dłonie i piją. Najwyższy i najbardziej odrażający brzegiem dłoni zadaje mi cios w twarz i wpycha brudną szmatę w usta. Mogę jeszcze tylko jęczeć.(...)
Na nich, na tych niewinnych kobietach i ich dzieciach skupiła się nienawiść Polaków i żołnierzy radzieckich po zakończeniu wojny. To je winiono za lata upokorzeń, okupację, śmierć najbliższych. A przecież one nie miały z tym nic spólnego. Tak jak sąsiadki Polki były matkami, żonami, walczyły o przetrwanie, za wszelką cenę chroniły dzieci. Czy dlatego były winne, że były Niemkami? Nie można przecież za zbrodnie nawet sporej grupy żołnierzy winić cywili. Ale jak pisze jedna z kobiet Jak ktoś nie walczył z Trzecią Rzeszą to był winny!
Brawa dla Ośrodka Karta i Wydawnictwa PWN za wydanie tych wspomnień. W naszej świadomości częstokroć (o ile nie na ogół) nadal mamy monopol na martyrologię i wszelkie zło jakie się wydarzyło w okresie II wojny światowej przydarzyło się tylko nam, nikomu innemu. O pokrzywdzonych Niemcach (Niemkach w szczególności) rzadko kto wspomina. 
Wspomnienia tych trzech kobiet ukazują jaki koszmarny los musiała przejść większość z opuszczających ziemie odzyskane Niemek. Jak podają badacze z Ośrodka Karta, w latach 1944-1949 tereny przyłączone do Polski opuściło ponad 8 milionów Niemców. Liczbę ofiar śmiertelnych tych wysiedleń szacuje się na 400 tysięcy. To także byli ludzie, tacy jak my. Wśród Niemców także byli dobrzy ludzie, tak samo jak wśród Polaków żli. 
Zachęcam do lektury, po to, żeby sobie uświadomić koszmar innych i spróbować wyobrazić siebie na miejscu tych trzech kobiet.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Morfina - Szczepan Twardoch

Wydawnictwo Literackie, Okładka miękka, 580s., Moja ocena 5.5/6
Szczepanowi Twardochowi udało się mnie zachwycić, chociaż zabierałam się do tej książki z dużą dozą nieufności. 
Autor stworzył antybohatera, którego niezmiernie polubiłam, któremu kibicowałam przez całą lekturę.
Akcja rozpoczyna się na samy początku II wojny światowej, a ów antybohater to Konstanty Willemann, syn Niemca i spolszczonej Ślązaczki. Mimo posiadania wysokiego stopnia oficerskiego, Konstanty ma w nosie wojnę ojczyznę (obojętnie którą by wziąć pod uwagę, i tak ma ją w nosie) i robi wszystko, ale to dosłownie wszystko, żeby uniknąć powołania do wojska i przetrwać we względnym spokoju okupację. Ale to ma być jego, Kostkowy spokój. Spokój ten ma polegać na tym, żeby nikt mu przysłowiowych 4 liter nie zawracał, do walki za ojczyznę nie zmuszał i niewierności nie wymawiał. Bo Kostek ma kochani żonę i dziecko. Jednak czas zamiast z rodziną woli spędzać z paniami lekkich obyczajów, upijając się i narkotyzując i pilnując żeby go do wojska nikt nie wcielił. Taaak, trzeba mieć jakieś priorytety w życiu.
Konstanty ma więc plan wojenny, przetrwać w spokoju. Jednak plany planami, a życie czasami lubi płatać figle. Pewnego dnia Kostek poznaje przywódcę jednej z organizacji podziemnych i zaczyna się...ale co, to już tego nie zdradzę.
Nie mam pojęcia, dlaczego Morfina, aż tak mi się spodobała i polubiłam głównego bohatera. Obiektywnie muszę przyznać, że to mężczyzna z wyjątkowo paskudnym charakterem, uosabia wszystko to, czego we własnym mężu nigdy nie chciałoby się znaleźć. Jednak mimo mnóstwa niezaprzeczalnych wad, Kostek da się lubić.
Plusem jest narracja w pierwszej osobie, która jest doskonałym zabiegiem, sprawia, że mamy odczucie uczestniczenia w pokręconym życiu Willemanna. Dodatkowo niezwykle szybkie zwroty akcji sprawiające, że od lektury trudno się oderwać. Nie należy jednak w Morfinie szukać wielkich scen batalistycznych, konspiracyjnych akcji, poświęceń dla ojczyzny. Nic z tych rzeczy, Morfina to nie Czas honoru. Ale może dzięki temu jest to książka niezwykle prawdziwa. Ilekroć czytam o walecznych partyzantach, siłach zbrojnych etc w czasie II wojny światowej, wszyscy są dzielni, gotowi zginąć za ojczyznę. Zawsze miałam wątpliwości, czy faktycznie każdy w tym okresie był gotów ginąć za Polskę. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Nie neguję i nie umniejszam bohaterstwa walczących o nasz kraj, ale nie wierzę, że wszyscy tacy byli. Na pewno była grupa osób, które nie ważne jak, ale chciały przeżyć i Szczepan Twardoch pokazuje takich ludzi.
Udało mu się przy tym narysować sylwetki pełnokrwistych ludzi z ich wszystkimi wadami i zaletami (tych ostatnich jest zdecydowanie mniej). Mimo wszystko warto ich poznać.
Jednak co najważniejsze, Morfina, to 580s. doskonałej polskiej literatury. Zachęcam do lektury w trakcie której będziecie śmiać się, pomstować, otwierać oczy z niedowierzania, a i brzydkie słowo czasami wam się wymknie (no bo jak tu nie używać niecenzuralnego słownictwa w stosunku do Kostka, nie da się). 
Miłej lektury i pobytu w oportunistycznym świecie Konstantego Willemanna:)

środa, 17 kwietnia 2013

Sprawiedliwość w Dachau. Opowieść o procesach nazistów - Joshua M. Greene


Joshua M. Greene jest autorem dokumentu „Witness: Voices from Holocaust”, który zdobył wiele nagród, dostępnego również w wersji książkowej. Tym razem przywołał historię już niemal zapomnianą, a z pewnością niknącą w cieniu procesu w Norymberdze, zupełnie zresztą niesłusznie. Za procesem w Norymberdze, na którym sądzono nazistowskie „gwiazdy” , stały tłumy pomocników, doskonale zaplecze techniczne, ogromne pieniądze. Był też najbardziej nagłośniony, a później okrzyknięty jednym z najbardziej doniosłych wydarzeń w XX wieku. Niemal w tym samym czasie, na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Dachau, odbywał się drugi proces, który miał na celu osądzić tych, którzy faktycznie trzymali broń w ręku i bez mrugnięcia oka zabijali, tych, którzy wykonywali eksperymenty medyczne, wstrzykiwali benzynę w serce, torturowali, głodzili na śmierć, upokarzali na każdym kroku. To oni bezpośrednio przyczynili się do śmierci wielu tysięcy więźniów i nie żywili do nich żadnych uczuć oprócz pogardy. Byli wśród nich obozowi lekarze, sanitariusze, kapo, ludzie odpowiadający za zaopatrzenie, komendant obozu, ale głównie byli to „zwykli” ludzie, którzy przed wojną nie piastowali żadnych ważnych urzędów. Proces takich „zwykłych” ludzi nie tylko nie przyciągał zbytnio uwagi mediów i świata, ale także pieniędzy, a co za tym stało - ciężką pracę wykonywała garstka ludzi w trudnych warunkach. Ponadto pojawiły się naciski, aby proces przeprowadzić w jak najkrótszym czasie i uzyskać jak najwięcej wyroków skazujących.

William Denson - źródło
Głównym bohaterem książki jest William Denson – główny oskarżyciel nie tylko na procesie zbrodniarzy z Dachau, ale także z Mauthausen, Flossenburga i Buchenwaldu, które odbyły się w latach 1945-1947. Ten młody, trzydziestoletni prawnik z Alabamy wierzył w prawdę, odpowiedzialność, honor i wolność oraz w to, że każdy ma prawo do obrony i zgodnego z prawem procesu. Mimo nacisków z góry nie pozwolił na pobieżne przygotowania do żadnego z procesów, dbał o solidne przygotowanie dowodowe, a z tysiąca świadków wybierał takich, którzy mogli być najbardziej wiarygodni w oczach amerykańskiego sądu i nie kierowali się chęcią zemsty. Uważał, że każdy, który dobrowolnie brał udział w zbrodniach do których doszło za drutami obozów czy podczas transportu więźniów, jest winny i nie może się zasłaniać rozkazami z góry.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Takie buty z cholewami - Szewach Weiss

Szewach Weiss znany jest w Polsce przede wszystkim jako były ambasador Izraela. Mimo, że był nim tylko przez 3 lata (2000-2003), pozostał do dziś aktywny na polskiej scenie medialnej i naukowej. Politycznej zresztą pewnie trochę też – przynajmniej, jeśli chodzi o politykę międzynarodową.

Wcześniej, w Izraelu, był przede wszystkim własnie politykiem. Osiągnął na tym polu niemal wszystko (najwyższe stanowiska to przewodniczący Knesetu i wiceprezydent), otarł się nawet o pokojową Nagrodę Nobla (uczestniczył w rozmowach pokojowych z Palestyńczykami (które zaowocowało porozumieniem z Oslo), za które dostali w końcu nagrodę stojący wówczas nieco wyżej w państwowej hierarchii Izraela Icchak Rabin i Szimon Peres. To jednak nie koniec jego aktywności: politolog, wykładowca, sportowiec, trener sportowy, a także autor książek dla dzieci. Szewacha Weissa najwyraźniej rozpierała energia i niechęć do marnowania choćby jednej chwili w życiu.

Skąd się brała możemy chyba wyczytać między wierszami w „Butach z cholewami”. Polityk urodził się w 1935 w Borysławiu i tam też spędził okupację. Ponieważ jego miasto znalazło w 1939 się po radzieckiej stronie granicy, Niemcy wkroczyli tam w czerwcu 1941. Rodzina Weissów przez 29 miesięcy, dzięki pomocy sąsiadów, ukrywała się poza tamtejszym gettem, w warunkach trudnych do zniesienia także fizycznie (w piwnicy, w podwójnej ścianie domu, itd). Szewacha to jednak nie złamało, a w jakiś sposób dało napęd do wykorzystywania wszystkich życiowych możliwości. Gdy w 1946 roku, jako 11 – latek, znalazł się w Izraelu (sam, rodziców zatrzymały w drodze kłopoty zdrowotne ojca), dosłownie rzucił się na zdobywanie wiedzy i doświadczeń życiowych, zwłaszcza na niwie politycznej. Co po latach zaowocowało wielką karierą skromnego chlopaka z Borysławia.

Wywiad – rzeka z Szewachem Weissem jest trochę jak spacer po całym zyciu tego człowieka. A że było to życie niezwykłe i bogate w wydarzenia, czytelnik ma do wyboru wiele ścieżek, które może dokładniej spenetrować i chwilę się na nich zatrzymać. Jest więc ścieżka spraw trudnych, ścieżka spotkań z ciekawymi ludźmi (Irena Sendlerowa, Jan Karski a także Jan Paweł II, który stwierdził, i ż Weiss... mógłby nieco popracować nad swoim językiem polskim. Co zresztą ten ostatni uczynił.), ścieżka muzealna (Weiss, jako były szef Yad Vashem, wręcz tryska pomysłami na uatrakcyjnienie planowanego Muzeum Żydów Polskich) i wiele, wiele innych.

 Ja wybrałam dwie. Pierwszą jest wątek izraelski. Z fascynacją czytałam o organizacji tamtejszego życia społecznego. Szewach Weiss, który trafił do Izraela de facto jako sierota, nie tylko miał zorganizowaną podróż (zresztą, dla ominięcia ograniczeń wizowych, jako przyszywane dziecko innej rodziny). Już w Izraelu, wówczas jeszcze zresztą pod administracją brytyjską, wszechstronnie się nim zaopiekowano. Trafił mianowicie do szkoły-kibucu, która doskonale przygotowywała swoich wychowanków do dorosłego życia. Słowem - pełen komfort i świetna organizacja. Druga ciekawostka: ocaleni z Zagłady, aż do 1962 roku (czyli procesu Eichmanna), wcale nie chwalili się w Izraelu swoją historią i pochodzeniem. Promowany był raczej kult pionierów, przybyłych do Izraela przed wojną, pracy fizycznej, służby wojskowej. Wojenna historia Żydów europejskich kojarzyła się zaś źle – z ofiarą i słabością. Chodziło oczywiści o uformowanie na nowo tożsamości narodowej. Ceną było to, iż wielu ludzi musiało wyprzeć swoją historię... na jakieś kilkanaście lat.

Zainteresowała mnie również „ścieżka” polskich fascynacji byłego ambasadora. Szewach weriss jako dziecko byl dwujęzyczny – posługiwal się jiidisz i polskim. Tego ostatniego nie używał przez 40 lat po przybyciu do Izraela. Nie czuł też żadnej nostalgii za krajem lat dziecinnych. Do czasu – przypadkowa wizyta w Polsce tuz po zakończeniu stanu wojennego, z półlegalnei wyłuzona wizą rumuńską, na nowo aktywowała w jego tożsamości podmoduł polski...

Można by długo jeszcze pisać, ale po co – zainteresowanych zachęcam do sięgnięcia po książkę i przetarcia sobie w niej swoich ścieżek:).

Takie buty z cholewami
Życie, polityka, pasje
Szewach Weiss (w rozmowie z Anną Jarmuziewicz)
Kraków 2012, Wydawnictwo M

czwartek, 4 kwietnia 2013

"Perfumy Kleopatry" Jina Baccarr


„Jej wielka Egipska przygoda”

Tytuł oryginału: Cleopatra’s perfume
Przekład na język polski: Elżbieta Chlebowska
Data wydania: 2009 rok
Wydawnictwo: Mira
ISBN:9788323864493
Liczba stron: 400



Ostatnimi czasy wśród sfery ksiażkoholików prym wiedzie literatura z podtekstem erotycznym.  Wszystko oczywiście za sprawą słynnego pana Greya i jego wielu twarzy, z którymi jeszcze nie miałam kontaktu. Jednakże przyszło mi zaznajomić się z lekturą wpisującą się w podobne ukierunkowanie treści.

Czy „Perfumy Kleopatry” mogą wzbudzać tak samo wielkie podniecenie i przychylność czytelnika? Czy wręcz przeciwnie, autorka strzeliła, jak kulą w płot?
Czytaj dalej...

wtorek, 2 kwietnia 2013

"Ludzie Julya" Nadine Gordimer


"Prawdziwa twarz"


Tytuł oryginału: July's People
Język oryginału: angielski
Przekład na język polski: Dariusz Żukowski
Data wydania: 2013 rok
Wydawnictwo: Wydawnictwo M.
ISBN: 978-83-7595-525-5



„To czy ktoś jest uczciwy, zależy po prostu od tego, ile o nim wiemy.”
„Ludzie Lulya” Nadine Gordimer


To co popchnęło mnie do przeczytania tej książki to okładka. Oczy mężczyzny, które hipnotyzują i sprawiają, że człowieka przenikają dreszcze, strach dręczący szczególnie nocą. Które patrzą podejrzanie i zapraszają do przeczytania skrywanej za nimi treści. Do tego, jakże często motywująca informacja o otrzymaniu Nagrody Nobla, przez autorkę opisywanej pozycji.

 I jak tu się nie skusić?

Nie wiem. Ja czułam, że muszę ją mieć, skoro zadziałało, aż tyle wabików.

Czy słusznie?